Bali warte są odwiedzenia. My nawet nie dotarliśmy do Bali , osobiście tego nie żałuje...zresztą obejrzyjcie zdjęcia i sami osądźcie czy warto odwiedzić Jawę czy lepiej sobie podarować ...
Jeszcze tylko jedna uwaga jako ,że nigdy z języka polskiego nie byłem dobry prosiłbym raczej na skupieniu się na zdjęciach niż na samym opowiadaniu :)
|
Swoją wycieczkę zacząłem w moim przypadku od Gdańska a Marek od Olsztyna spotkaliśmy się Warszawie stamtąd przelecieliśmy do Frankfurtu. Mieliśmy kilkanaście godzin do następnego lotu zaproponowałem więc krótką wycieczkę do bazy Lufthansy (ku wyjaśnieniu pracuję dla tej firmy), gdzie mój brat miał okazje po raz pierwszy w życiu usiąść za sterami odrzutowca. Niestety nie było możliwości polatania , może następnym razem. Wieczorem wróciliśmy na lotnisko i około dziesiątej udało się nam dostać na lot do Jakarty (z międzylądowaniem w Singapurze). Niecałe 14h lotu i byliśmy na miejscu.Jakarta nie była naszym celem na ten dzień, szybko przejechaliśmy na dworzec i złapaliśmy
autobus do Lauban. Nie był to mój pierwszy wyjazd do Azji tak wiec widok dzielnic biedoty specjalnie mnie nie zdziwił natomiast miałem wrażenie, że Marek był lekko zaskoczony. Z całą pewnością nie jest to obraz z folderów reklamowych czy z filmów o Azji.
Zdjęcie: Marek za sterami jeta - baza Lufthansy
|
Podróż pierwszego dnia zakończyliśmy w jednym z hoteli w Lauban (zresztą jednym z dwóch tam istniejących). Nie był to jednak koniec atrakcji na ten dzień. Okazało się że nawet hotelowa łazienka może zaskoczyć człowieka. W łazience ujrzeliśmy tzw. mandi. Czyli pomysł Indonezyjski inżynierów na zaoszczędzenie wody. Zamiast umywalki w jednym z kątów łazienki stało coś na kształt małego basenu o wymiarach 0.5x0.5m i głębokości 1m. napełnione po brzegi wodą a na wierzchu pływał czerpak. Instrukcji obsługi nie znaleźliśmy tak więc chwilę nam zajęło ustalenie jak to obsługiwać. Szczególnie trudne było wzięcie prysznica - brakowało trzeciej ręki. Druga niespodzianka czekała na mieście, w środku nocy nie było wiele otwartych warung'ow (=bar na kółkach) tak więc zjedliśmy kolacje w pierwszej napotkanej knajpce. Trudno to opisać słowami ale standard był taki jakby urządzić restauracje w domku na działce nieremontowanym przez ostatnie 20 lat, co ciekawe kolacja nie zaszkodziła.. Rano obudziły nas warkot skuterów z pobliskiej drogi. Po śniadaniu załatwiliśmy pozwolenia na wejście do parku i ruszyliśmy busikiem do Tamanyaji.
Zdjęcie: Port w Lauban - zachodnie wybrzeże Javy |
Człowiek nie jest świadomy ile osób jest w stanie się zmieścić osób do busa (który w Polsce byłby zarejestrowany zapewne na 8-10 osób) ja doliczyłem się 23 osób w tym 3 osoby na dachu. Jak mi się wydawało kierowca jak i jego pomagier nie znali kombinacji słów "brak miejsc" - nowych pasażerów bez problemu wciskali do samochodu. Po kilkunastu godzinach dotarliśmy do celu. Na miejscu okazało się że we wsi właściwie nie ma czegoś na kształt hotelu jednak zostaliśmy przywitani przez jednego z tubylców słowami "Hello Mr" (najczęściej słyszane przywitanie w Indonezji bez znaczenia czy jesteś kobietą czy mężczyzną). Zaproponował nocleg w swoim domu i swoje usługi jako przewodnik po Parku Narodowym Ujung Kulon. Nie odmówiliśmy, tak więc wieczór spędzaliśmy w domku wykonanym ze splecionych liści palmowych. Po kolacji przeszliśmy do negocjacji, trzeba było ustalić trasę wycieczki i oczywiście cenę. Okazało się że mój brat w negocjacjach lepiej się sprawdza tak więc nie przeszkadzałem mu. Jedynie wtrącałem się kiedy była ustalana trasa. Zależało mi żeby przecinała różne rodzaje lasu tropikalnego i żeby była możliwość popływania z maską w morzu. Po 5 (słownie - pięciu!!!) godzinach negocjacji udało się ustalić cenę która obejmowała wynajęcie przewodnika (przewodnikiem miał być brat pana domu, co ciekawe nie znający ani słowa po angielsku), wynajęcie statku który miał przewieść nas na wyspę Pulau Pecaung i koszt jedzenia.
Zdjęcie: Zdjęcie zachodu słońca koło Tamanjaya |
Negocjacje trwały to tak długo ponieważ kilkakrotnie przerywane były przez pana zdaniem "sory aj hev to prej" również skomplikowana była procedurą obliczeniową ceny wycieczki (pan sam sie w tym gubił). Najlepsze było to, że pan nie chciał zgodzić się na to żebyśmy my robili jedzenie - popatrzył na nasze Polskie specjały i stwierdził, że jego brat tego nie będzie jadł :) Trudno nie wiedział co traci, jak brat woli targać ze sobą woke i robić nam jedzenie to nie ma problemów. Wieczorem wybraliśmy się jeszcze nad nabrzeże które nie było specjalnie urokliwe jednak że trafiliśmy na zachód słońca (na zdjęciu) tak więc nie mogliśmy narzekać na widoki.
Zdjęcie: Suszenie ciasteczek ryżowych |
Na rano następnego dnia zaplanowaliśmy początek wycieczki. Jako ,że definicja czasu w Azji jest dosyć elastyczna zamiast rano wyruszyliśmy w południe. Umożliwiło nam to zwiedzenie wioski która była zamieszkana przez lud Sudanese. Grupa ta oprócz języka Indonezyjskiego używa języka Sudanese i mocno przywiązana jest do swoich tradycji. Większość utrzymuje się z rolnictwa hodując zwierzęta (co widać na zdjęciu) i uprawiają ryż. Jednak chyba najciekawszą rzeczą było to jak ludzie z tej grupy zachowują się w dżungli. Nasz przewodnik składał dary dla duchów dżungli natomiast swoje potrzeby fizjologiczne załatwiał wyłącznie na klęcząco.
Zdjęcie: Woły na ryżowym ściernisku koło wioski Tamanjaya |
Powracając do naszej wycieczki tak jak pisałem w południe zaekwipowaliśmy się na mały statek, na którym spędziliśmy kilkanaście godzin. Płynąc na wyspę Peucang mijaliśmy ciekawe drewniane konstrukcje stojące na środku zatoki używane przez rybaków jako miejsca do połowu ryb. Na każdej takiej konstrukcji umieszczony był mały szałas. Oprócz tego na samym początku minęliśmy pana na orginalnej żaglówce
Zdjęcie: Widok z rejsu do Pulau Peucang |
Wieczorem staliśmy już na wyspie, szybka kąpiel na pobliskiej rafie a później trawers wyspy. Droga była ciekawa bo prowadziła przez tzw. primary forest. Nie była to dżungla podobna do tego co widziałem w Malezji, znacznie rzadsza, co pozwoliło nam wypatrzyć parę okazów ptaków zwanych dzioborożcami (ang.hornbills) nazwe zawdzięczają posiadaniem fikuśnego dzioba. Po krótkim marszu dotarliśmy do wybrzeża po drugiej stronie wyspy - akurat zachodziło słońce. Był to ładny widok, niestety wracaliśmy w ciemnościach. Czułem się trochę nieswojo w dżungli bez latarki, ale co się nie robi dla dobrego zdjęcia.
Zdjęcie: Zachód słońca na Pulau Peucang |
Kolejny dzień przywitał nas słoneczną pogodą (ciężko żeby w tropikach był inaczej w porze suchej). Po śniadaniu zostaliśmy zapakowani na nasz stateczek i przewiezieni na stały ląd (w okolice Cidaon). Po tym jak statek odpłynął poczułem się jak Robinson Cruzoe. Do najbliższej osady dzieliło nas trzy dni marszu przez dżungle i po plaży.
Zdjęcie: Poranek na wyspie |
Pierwszy odcinek do Cibunar prowadził przez dżunglę tym razem był to tzw. secondary forest i lowland forest. Dżungla była znacznie bardziej gęsta niż na wyspie, roślinność wciskała się w każdy miejsce, ścieżka nie była tak oczywista.
Zdjęcie: Ja i figowiec - PN Ujung Kulon |
Co pewien czas przekraczaliśmy wyschnięte strumienie i olbrzymie figowce oplatające pnie drzew żywicieli (łac. ficus variegata) czy też drzewa z ciekawym zjawiskiem kauliflorii - czyli owocami przytwierdzonymi do pnia (ang.cauliflorous fruit) czy też drzewa posiadające tzw.korzenie szkarpowe. W połowie drogi udało sie naszemu przewodnikowi dojrzeć ślady nosorożca jawajskiego - niestety samego zwierzęcia nie ujrzeliśmy.
Zdjęcie: Typowy widok w dżungli korzenie szkarpowe. Ponieważ gleba w dżungli jest wiecznie wilgotna co powoduje jej słabe lub złe napowietrzanie, a krążenie skł. pokarmowych zachodzi w jej warstwie powierzchniowej wiekszość drzew ma płytkie korzenie jednak o takim profilu żeby pod wpływem wiatru nie uegło ono przewróceniu- PN Ujung Kulon |
Szliśmy, szliśmy aż w końcu dotarliśmy do wybrzeża... Widok był niesamowity wychodzisz z klaustrofobicznej dżungli na otwartą przestrzeń , duże fale z hukiem rozbryzgiwały się o wybrzeże.
Zdjęcie: Drzewo pandan pachnący rosnące niedaleko plaży. Wybzeże koło Cibunar |
Zmieniła się również przyroda. Pojawiły się krzaki ind.butuun z charakterystycznym dużymi pąkami, drzewa ang.giant pandeus z czerwonymi owocami przypominającymi owoce ananasa i drzewa z korzeniami podporowymi.
Zdjęcie: Wybrzeże koło Cibunar |
Tuż przed miejscem naszego noclegu zobaczyliśmy na brzegu strumienia niecodzienny widok - wielomilionowa kolonia krabów dokonywała desant do morza.. co za niespodzianka.
Zdjęcie: Miliony małych krabów udających się do morza |
Wieczorem leżakowanie i wizyta ciekawych gości (Indonezyjczyków) udających się z pielgrzymką na koniec półwyspu. Jeden z idących panów w fikuśnie wykonanej torbie przenosił kurczaka. To się nazywa pomysł... przy takim transporcie jedzenia nie ma obaw ,że mięso się zepsuje.
Zdjęcie: Indonezyjski sposób przenoszenia jedzenia... sorki miało być kury |
Następny dzień upłynął na drodze wzdłuż plaży jedynie raz przeprawiliśmy się przez małą rzeczkę a tak to tylko szliśmy i szliśmy.
Zdjęcia: Przekraczanie rzeki w drodze do Karang Ranjang |
Momentami miałem wrażenie, że plaża nie będzie miała konca.
Zdjęcia: Ja i przewodnik w drodze do Karang Ranjang |
Szkoda tylko ,że w tych pięknych okolicznościach mój żołądek odmówił posłuszeństwa. Możecie sobie wyobrazić, że jakoś nie miąłem ochoty podziwiać okoliczne widoki.
Kolejny nocleg był jednym z bardziej luksusowych - spaliśmy w opuszczonym domu strażników parku. Tak się miło zdarzyło ,że miejsce noclegu znajdował się kilkadziesiąt metrów od plaży na której byłem tylko ja i mój brat. Ze względu na mój stan nie ciągnęło mnie do wody ale Marek nie odmówił kąpieli.
Zdjęcie: Plażowanie w Karang Ranjang
|
<< Start < Poprzednia 1 2 Następna > Ostatnia >> |